niedziela, 29 sierpnia 2010

Bez prądu

Po powrocie z gór niemożliwym było długie wysłuchiwanie nachalnych kosiarek pod blokiem. Ostatnimi czasy jakby się ci spółdzielniowcy zmówili, cholera jasna. Stereo pod każdym oknem od 6 rano. Postanowiliśmy uciekać na wieś. Przy okazji i tak miałam interes do załatwienia w garażu (takie małe duperele, bo przecież ja nie usiedzę 2 godzin bez roboty). A na wsi cudnie...cichutko...no może Szczepan (nasz pies) trochę ujadał, ale on zawsze jak tam przyjedzie to musi wszystko i wszystkich obszczekać. Nie chcę nawet wspominać o jego ucieczce...kończąc smrodliwy wątek dodam, że się wytarzał w jakimś oborniku i dwie kąpiele nic nie dały :/ Ponieważ dawno na wsi nie byliśmy nagle okazało się, że syf tam nie z tej ziemi, a na dodatek nie ma wody i uwaga...prądu. Jednak Anuszka powsinuszka nie poddała się tak łatwo i wzięła się za robotę. Za wodą powałęsała się po wsi, a konkretnie to poszła z baniakami do sąsiadki i jeszcze wróciła z gratisowymi jajcami i kiszoniakami :))). Następnie sprzątnęła generalne, umyła okna, powiesiła firany i w ogóle to stworzyła warunki nazwijmy to mieszkalne. 

 


Nasze ranczo

W naszym lesie idzie już jesień

Przy polu Baltazara (nazwane od kamienia, który pilnuje naszego lasu...obok kamienia miejsce na ognisko...z czasem doczeka się swego wpisu)

ramach odpoczynku zrobiliśmy sobie z przyjaciółmi  grilla i pograliśmy w gwoździa (każdy wbija swój gwóźdź w pień...kto pierwszy wbija ten wygrywa). Kary w ramach przegranej były rozmaite. Taniec na krześle przebił wszytko.



Z brakiem prądu sprytnie sobie poradziliśmy. Świeczki się nareszcie przydały, w nocy była pełnia, więc na zewnątrz było widniej niż w domu, a jeśli chodzi o muzykę to mieliśmy adapter na baterie i kilka płyt winylowych. Żyć nie umierać. Nocne odwiedziny przyjaciół, rozmowy do rana przy Niemenie i Floydach z winyli...to jest to!




Ciekawostka...pojemnik mojego męża na gwoździe :/


Ciekawy, oj ciekawy to był wypad. Kilka pomysłów doczekało się realizacji już następnego dnia, po wnikliwym przeszukaniu kątów i stodoły :) W nocy coś strasznie gryzło :/// Z kurami się wyśmienicie gadało, struga zarosła, drzew więcej na podwórku, wino wypite, a wódka została :)

wtorek, 24 sierpnia 2010

Orla Perć

Wstaliśmy o 5 rano i ochoczo postanowiliśmy wdrapać się na Kozi Wierch od piątki i przejść przez Granaty do Krzyżnego, ale nie okazało się to takie proste. Nie przewidzieliśmy, że chmury, które ciągnęły z nad Morskiego Oka tak szybko do nas dotrą. Pod Kozim widzieliśmy kozice na śniadaniu i w końcu (!) świstaki...dziś wiem już, że jak się tak wyłaniają ze skał to zapowiadają burzę :))) Cóż to do Buczynowej Baszty było wszystko ładnie pięknie i dopiero tam, przed godziną 10:00 nagle pogoda się załamała. Choć załamała to za mało powiedziane. Zerwał się nagle okropny halny, nie dało się iść na grani. Weszliśmy właśnie w komin z łańcuchami gdy pioruny zaczęły walić nam nad głową i ulewnie padać, a nie było gdzie się schronić. I co ja...wpadłam w panikę, cała się trzęsłam, wiedziałam, ze nie można iść, a stanie tam przy łańcuchu też nie jest bezpieczne. Gdyby nie Tomaszek czyt. Lennon, który skutecznie mnie otrzeźwił i "wetknął" w szczelinę skalną to nie wiem jak by się to skończyło. Na szczęście silny wiatr szybko przewiał chmury nad nami i dość szybko osuszył łańcuchy, które wyślizgiwały się z rąk. Już opanowana postanowiłam nie śpiesząc się zbytnio iść do przodu. bezpiecznie dotarliśmy do Krzyżnego i bez odpoczynku ruszyliśmy do Piątki, bo chmury znów zaczęły krążyć. W drodze powrotnej złapała nas jeszcze ulewa i gradobicie, ale to już był pikuś w porównaniu z tym co przeżyliśmy "tam" ;) Ach zapomniałam na Orlej Tomaszek znalazł 2 grosze...po jednym dla każdego...może to one przyniosły nam szczęście, bo i mieliśmy go tego dnia dużo!

Kozice nic a nic nas się nie bały, szły z nami aż do samego Koziego wierchu


Były dwie, tą małą nieustannie na oku miała ta duża ;)

Pierwszy świstak jakiego zobaczyłam w całości :)))

Drugi był schowany za kamieniem ;)

Jedne z pierwszych podejść, zadowolona nawet się nie spodziewałam co mnie czeka za chwilę

Daję równo pod górę


Drabina na Orlej Perci



    

W piątce dużo ludzi, ale udało mi się przespać na łóżku, Tomaszowi przypadła podłoga...pod moją pryczą :) Na drugi dzień o  świcie wyruszyliśmy do Morskiego Oka i przez szlak na Szpiglasowy Wierch poszliśmy na Wrota Chałubińskiego. Pogoda się poprawiła, więc nie musieliśmy się śpieszyć. Szlak w jednym miejscu po ostatnich deszczach okazał się być podwodnym...

  
Podwodny szlak prowadzący na Wrota Chałubińskiego
W drodze na Morskie Oko

Stare schronisko na Morskim Oku...rewelacyjny klimat, świetni ludzie i ogólnie moje ulubione. Pozdrawiamy naszych nowych tatrzańskich przyjaciół Martę z Maćkiem z Białegostoku i Jolę z Warszawy, której plecak ważył chyba ze 100 kg!

  


  


  



  


Wieczorem odpoczynek w starym schronisku na Morskim Oku, kolacja z wspaniałymi ludźmi, rozmowy do późna, opowieści dziwnej treści, wspólne zdjęcia, gry w szachy. Tylko w tym schronisku jest taki klimat, który już w górach zanika na poczet kolejek po schabowego, malowanych turystów w ortalionach przeciwdeszczowych i klapkach szusujących ceprostradą z wózkami dziecięcymi. Planujemy z nowymi tatrzańskimi przyjaciółmi wspólne podróże. Jaki ten świat mały, okazuje się, że z Martą z Białegostoku łączy mnie naprawdę dużo... Po nadrannym śniadaniu udajemy się na Rysy, na których jesteśmy pierwsi (!) od polskiej strony (słowacka się nie liczy - tam się wchodzi na Rysy z pieskami...tylko północne strony gór :)), a to naprawdę wyjątek. Przez chwilę jesteśmy zupełnie sami. Widoki są przecudne, ponieważ jesteśmy jeszcze przed 10:00 na szczycie, Rysy są całkowicie odkryte. Na wagę co chwila lata helikopter zagłuszając nam te chwile rozkoszy, w zasadzie można je nazwać szczytowaniem ;) Opłacało się 4 godziny wspinać, nie da się opisać tego co się czuje tam na górze. Za chwilę wchodzą ludzie ze starego, poznajemy się bliżej na czubku naszego małego polskiego świata. Wspólnie (8 osób) postanawiamy zamiast od razu wracać przejść się na słowacką stronę i tamtędy wrócić do Morskiego Oka. Przechodzimy przez Wagę (gdzie na schronisku kupujemy wodę gazowaną za 17 zł, to się nazywa przeliczanie euro na złotówki)...obowiązkowe odwiedziny w kibelku nad przepaścią z oszkloną ścianą i prosto do Poprackiego Plesa, stamtąd busem do Polanicy i jeszcze tylko 9 godzin asfaltem, ceprostradą do schroniska. To był najgorszy moment tego dnia, totalnie wykończeni musieliśmy omijać nachalnych turystów w dresikach, którzy idąc całą szosą wcale nie zamierzali zejść, ani trochę z drogi...SZOK! Totalnie zmęczenie raczymy się piwkiem i zdajemy sobie nawzajem relacje z wypraw.

Widok z Czarnego Stawu pod Rysami
Morskie Oko

  

Widok z Rysów na Ganek...szacun dla tych, którzy wspinają się po tej ścianie.

Rysy


Ja tam siedzę po lewej na rysach i napawam się widokiem :)))

Helikopter 


Widok z Rysów na słowacką stronę


Wc po słowackiej stronie Rysów


Jelonek, który chodził pod oknami naszego schroniska

Deszcze nie pozwalają nam na wejście na przełęcz pod Chłopkiem. Zostawiamy to sobie na następny raz :)
Wracamy pociągiem z Martą i Maćkiem do domu, już i niestety :( Tak naprawdę nie da się opisać tego co przeżyliśmy. Ten wyjazd pozytywnie zresetował moje szare komórki i może to zabrzmi banalnie, ale to były jedne z najcudowniejszych dni w moim krótkim [;)] życiu!




Szacunek do gór

I po urlopie :/
Jedno jest pewne, cytując klasyka: nabrałam szacunku do gór :) Pogoda była na tyle zmienna, że można mówić o szczęściu w nieszczęściu jeśli chodzi o warunki na szlakach. W zasadzie zawsze udawało się wrócić z gór przed zerwaniem chmury...no może raz nie...na Orlej Perci, ale o tym potem. Razem z Lenonem zaczęliśmy swoją wyprawę od Doliny Roztoki i schroniska na piątce, do którego doszliśmy żółtym szlakiem od strony Siklawy. Oczywiście musiałam zrobić małą sesyjkę kaczkom na stawach, nie bez tego ;)






Ruszamy

Dziś wielkie pakowanie i wyprawa w Tatry. Jutro już na piątce. W zamierzeniach: Orla Perć, Wrota Chałubińskiego, Szpiglasowy, Mięguszewiecki, a dalej się zobaczy ;) Boję się jednego odcinka na Orlej...pomimo, iż nie mam problemu ani z wysokością, ani z chodzeniem po górach to trzy lata temu sparaliżowało mnie na Granatach, w miejscu przeskoczenia szczeliny. Załamałam się i na dzikusa ją ominęłam, co było chyba o wiele bardziej niebezpieczne. Po prostu czułam, ze nie dam rady...coś we mnie pękło, a i warunki słabe, dużo śniegu. Wyrzuty mnie cały czas męczą, wiem, że muszę pokonać ten lęk...mam nadzieję, ze się uda! Pędzle zostają w domu, zabieram aparat i trochę bagażu. Mam nadzieję, że po spakowaniu będzie ważył mniej niż w roku ubiegłym. Kolejny raz postaram się zabrać tylko najpotrzebniejsze rzeczy hahah :) Pokładam wielkie nadzieje w wyjeździe...zamierzam podjąć decyzję, do której nie mogę się przemóc. Fotorelacja po powrocie :P
Na przedsmak wyjazdu: widok na Kościelec (fota zrobiona rok temu):